[RECENZJE] Y. N. HARARI, 21 LEKCJI NA XXI WIEK

Ukończenie trzydziestu lat to podobno najlepszy czas, aby zostawić młode dziewczyny w spokoju i znaleźć sobie kobietę, która rozpozna oznaki udaru. Być może z tego samego powodu - szybkiego zbliżania się do momentu, w którym w liczbie oznaczającej wiek dwójka zamienia się w trójkę - coraz częściej myślę o przyszłości. Stąd też wybór 21 lekcji na XXI wiek, książki która właśnie o przyszłości traktuje.



W pierwszej części książki, autor, pochodzący z Izraela profesor historii, stara się nakreślić wyzwania, które czekają ludzkość w najbliższych latach. Zalicza do nich zjawiska o charakterze technologicznym (rozwój technologii informacyjno-komunikacyjnych i biotechnologii), politycznym (nacjonalizmy, ryzyko konfliktu zbrojnego i wyczerpanie się narracji kapitalistycznej), a także środowiskowym (zanieczyszczenie środowiska, globalne ocieplenie). Następnie, w dalszej części książki, Harari, jak zapewnia we wstępnie, formułuje tezy, dzięki którym możliwe będzie sprostanie tym wyzwaniom.

I o ile pierwszą część książki oceniam wysoko, to im dalej w las, tym więcej drzew. Mniej więcej po 2/3 lektury, Harari zaczyna znacznie rozstawać się z tematyką i założeniami książki, a także empirycznie weryfikowalnymi faktami, wyraźnie ciążąc w stronę filozofii. '21 lekcji...' zaczyna się od wpływu technologii informacyjno-komunikacyjnych na procesy pracy, a kończy opisem medytacji buddyjskich.

Ograniczona weryfikowalność to z resztą nie tylko problem drugiej części książki. Harari celowo przyjmuje na tyle odległą perspektywę czasową przedstawianych zdarzeń, by nie musiał operować na znacznej ilości materiałów źródłowych, które zapewne opóźniłyby jego wydanie kolejnego bestsellera. Przytoczona bibliografia jest zatem skromna i dość niskiej jakości. Wiele źródeł to materiały prasowe, publikacje popularnonaukowe, fora internetowe, często pojawiają się autocytaty. Trudno przez to traktować '21 lekcji...' jako publikację naukową, czy nawet popularnonaukową. Jest to raczej opowiadanie o przyszłości, oparte na intuicji, filozofii i politologii, a także obecnie istniejących trendach technologicznych.

To wszystko nie oznacza jednak, że '21 lekcji...' to książka zła. Jest wręcz przeciwnie. Liczne spostrzeżenia w niej poczynione są nowatorskie i ciekawe, prowokując myśli i dyskusje dotyczące przyszłości. Osobiście najbardziej do gustu przypadły mi fragmenty dotyczące wyczerpania się kapitalizmu, reakcji na zamachy terrorystyczne oraz możliwości biologicznego podziału rasy ludzkiej. Książka jest napisana dobrym językiem, przez co, choć wielokrotnie odnosi się do spraw bardzo złożonych, nie ma problemu z jej zrozumieniem. Plusem jest także to, że autor stara się być neutralny, nie kreśli utopii, ani dystopii, nie popadając wobec spodziewanej przyszłości ani w huraoptymizm, ani głęboki pesymizm.

Lektura '21 lekcji na XXI wiek' to dobry sposób, aby uspokoić swoje myśli dotyczące przyszłości, bez podejmowania szczególnych wysiłków w tym kierunku. Mimo wielu niewiadomych, pozwala zbudować sobie pewną narrację, co do tego, jak przyszłość będzie wyglądała, co uodparnia na próby manipulacji. Nie jest to jednak opracowanie naukowe, ani nawet paranaukowe, stąd też bardziej dociekliwi czytelnicy będą musieli szukać informacji w innych lekturach.

Yuval Noah Harari, 21 lekcji na XXI wiek, Wydawnictwo Literackie 2018, str. 453. Ocena: 8/10

TO NIE JEST KRAJ DLA UFNYCH LUDZI. HISTORIA KILKU OSZUSTW. CZ. 1.

Wyjeżdżając zawsze staram się otworzyć na ludzi, których spotykam. Nie mam na myśli jedynie spędzania czasu z miejscowymi, rozmów czy wspólnych posiłków. Może to trochę naiwne, ale ufam napotkanym ludziom, pozwalam im się poprowadzić, zachować się tak, jak oni, a nie ja, mają w zwyczaju. I dzieje się tak, mimo że zupełnie ich nie znam. Mam bowiem głębokie przekonanie, że drugi człowiek widząc okazane zaufanie, potrafi je docenić i nie nadużywa go. Niestety, w Afryce spotkałem wiele osób, które na świat patrzą w inny sposób. Oszustwa są powszechne na każdym kroku, a to krótkie zestawienie może pomóc w uniknięciu przynajmniej części z nich.


Tak w folderach turystycznych wygląda Lac Rose, słynne "różowe jezioro" w pobliży Dakaru. Różowy kolor jest dziełem alg żyjących w wysoko zasolonej wodzie.

Oszustwa to rzecz, która przeszkadzała mi w Afryce najbardziej. I nie chodzi o to, że straciłem tyle a tyle pieniędzy, chciałbym się zemścić albo użalać nad swoim smutnym losem. Chodzi o nastawienie. Gdy tylko nauczyłem się, że oszukanym można zostać przez niemal każdego i w niemal każdej sytuacji, niezwykle ciężko było mi otworzyć się na innych. W takiej sytuacji człowiek po prostu traktuje każdego jak potencjalnego oszusta. I mimo, że takie zachowanie jest dosyć naturalne, jest mi z tym źle. Jestem pewny, że Afryka jest pełna ludzi dobrej woli. Wielu z nich spotkałem na swojej drodze. Niestety, część z nich potraktowałem tak, jak wszystkich innych, osądziłem niesprawiedliwie, przypisałem łatkę oszusta. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia i żywię nadzieję, że opisując sytuacje, których doświadczyłem uda się choć trochę ograniczyć tego typu przypadki.

1.Wiza do Senegalu, czyli rozczarowanie administracyjne.

Obywatele polscy podróżujący do Senegalu na okres nie dłuższy niż 90 dni nie potrzebują wizy. Dokumentami uprawniającymi do przekroczenia granicy są: polski paszport ważny co najmniej 6 miesięcy, dokument potwierdzający opuszczenie terytorium Senegalu po upływie dopuszczalnego okresu pobytu oraz Międzynarodowa Książeczka Szczepień, potwierdzająca szczepienie przeciwko żółtej febrze.

To, że posiadasz informacje, jakie dokumenty są potrzebne, że są one zgodne z tym, co twierdzi MSZ oraz Ambasada Senegalu w Polsce, to wcale nie oznacza, że posiadają je pogranicznicy. Ode mnie wymagano dodatkowo – poza powyższym wyliczeniem – rezerwacji hoteli, planu wyjazdu oraz zaświadczenia o miejscu pracy. Gdybym je miał, zapewne pojawiłyby się dodatkowe wymagania w postaci karty rowerowej, świadectwa chrztu oraz legitymacji Związku Kynologicznego. Wszystko to prowadziło do stwierdzeń,w jak poważne problemy popadłem oraz, że ich cudownym rozwiązaniem jest banknot 50 euro.Zapłaciłem, co miałem robić. Była trzecia w nocy, a ja miałem już serdecznie dosyć tego dnia.

Przygotowanie wszystkich możliwych dokumentów, inna pora dnia, dobra znajomość francuskiego, nieprzyznawanie się, że jest się w Senegalu pierwszy raz, oraz naprawdę dużo cierpliwości zapewne pomogą w uniknięciu tej bezpodstawnej opłaty.

2. Taksówkarze trzymają swój żałosny poziom.

Hostel, w którym planowałem zatrzymać się w Dakarze zaproponował mi transfer z lotniska w cenie bliskiej 20 euro. Drogo, zwłaszcza że dystans między lotniskiem a hostelem wynosił około 10 kilometrów. Ofertę hostelu odrzuciłem i postanowiłem poszukać transportu na własną rękę. To był kompletny kretynizm, przez który wpakowałem się sytuację, z której wykaraskałem się bez szwanku jedynie dzięki dużemu szczęściu.

Po przejściu kontroli granicznej na lotnisku w Dakarze należy przygotować się na skomasowany atak taksówkarzy, pomocników, pośredników, asystentów i wszelkiej maści innego podejrzanego elementu. Olałem kilku pierwszych nagabujących, uciekłem od „przewoźników prywatnych” i trafiłem na kilka oznaczonych taksówek, obok których stali kierowcy z identyfikatorami na szyi. Na pierwszy rzut oka wyglądało to bardzo wiarygodnie. Czar prysł jednak po kilku minutach. Okazało się, że pomimo mapy i adresu kierowcy nie wiedzą, gdzie jechać. Pokazywali mi, że dzwonią do hostelu i rzekomo ustalają adres. Nie wiem przy tym, z kim i o czym rozmawiali, a nawet nie wiem, czy w ogóle dzwonili do kogokolwiek. Żądali za to ode mnie zwrotu kosztów połączenia – przynajmniej 5 euro. Powiedziałem im kilka brzydkich słów, oraz że nie mam zamiaru jechać z nimi, skoro próbują mnie oszukać i idę pieszo. Tak naprawdę mocno obawiałem się kilkugodzinnego spaceru po przedmieściach Dakaru w środku nocy.

Odchodząc kawałek zauważyłem pojedynczego taksówkarza, w oznaczonej taksówce i to jemu właśnie postanowiłem zaufać. Umówiliśmy się na 8 euro za przejazd, włączyłem nawigację na swoim telefonie i ruszyliśmy. Przez większość trasy taksówkarz jechał jak po sznurku, zgodnie z nawigacją. Dopiero, gdy byliśmy prawie na miejscu, taksówkarz „przypadkowo” pomylił kilka razy drogę. Przestało mi się to podobać, dlatego poprosiłem, aby się zatrzymał. Dałem mu 10 euro i zacząłem wysiadać. To mu się widocznie nie spodobało, bo próbował zamknąć drzwi centralnym zamkiem, jednak byłem trochę szybszy, otwierając je na sekundę wcześniej. Nie do końca rozumiejąc sytuację, zapytałem, o co mu chodzi. Oczywiście chciał „reszty pieniędzy”, bo nie umawialiśmy się na „eight euro”, tylko – jego zdaniem – „deux eight euro” (28 euro). To kreatywne połączenie języka francuskiego i angielskiego w jednym liczebniku nie urzekło mnie jednak i wysiadłem z samochodu. Taksówkarz wyszedł za mną i wtedy nie wytrzymałem. Miałem już serdecznie dosyć tych wszystkich oszustw, prób wyłudzeń, całego tego dnia. Wydarłem się na niego, używając sporej ilości niecenzuralnych słów i odszedłem w mrok. Dalszą drogę do hostelu pokonałem pieszo.

Takich historii można uniknąć decydując się na transfer oferowany przez hostel. Jeśli nie ma takiej możliwości, warto poprosić kogoś z podróżujących tym samym samolotem o pomoc w znalezieniu taksówki. Jeśli i to zawiedzie, to bardzo ważnym jest, aby nie zostawiać swojego bagażu w bagażniku taksówki. Gdybym, całkiem przypadkiem, nie zabrał go ze sobą, płaciłbym tyle, ile tylko życzył sobie taksówkarz, żeby tylko odzyskać swój plecak.

Tak w rzeczywistości wygląda Lac Rose. Zdjęcie nie pokazuje ton śmieci, które - korzystając z dobrej pogody - opalają się na brzegu.

3. Internet? Pierwsze słyszę.

Hostel, w którym się zatrzymałem w Dakarze wydawał mi się ostoją normalności. Dalej tak uważam, choć gdy przyszło do rozliczeń pieniężnych, okazało się, że nie jest to normalność w sensie europejskim. Po pierwsze, w obiektach rangi „hostel” zupełnie nie należy przywiązywać się do ceny podanej podczas internetowej rezerwacji (w mieście całe dwa obiekty o tym standardzie oferują możliwość rezerwacji przy pomocy strony ***king.com). Po drugie, trzeba uważać ile i za co się płaci. Najlepiej zapytać ile kosztuje jedna noc i samemu przeliczyć kwotę należności. Po trzecie, konieczne jest dokładne przeliczenie otrzymywanej reszty.

4. Zakupy: nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem!

Ani w Senegalu ani w Mauretanii w żadnym sklepie nie widziałem wywieszek z cenami. Z tym trzeba się pogodzić: cen nie ma i już. Stwarza to doskonałe warunki aby uszczknąć nieco z białej, chodzącej skarbonki, za jaką często uchodzą tu Europejczycy i Amerykanie. Klasyczne numery to:
  • specjalna oferta cenowa, tylko dla obcokrajowców. Co najmniej kilka razy robiąc zakupy w asyście miejscowych, łapałem się na tym, że sam płaciłem znacznie więcej za te same produkty. Zawyżaniu cen może zapobiec głośne pytanie się o cenę, zwłaszcza, gdy w sklepie są inni ludzie. Co prawda nie sądzę, aby podanie niewłaściwej ceny skłoniło ich do interwencji. W tej części świata jednakże bardzo liczy się „dobre imię” czy „renoma” danej osoby. Z tego powodu sprzedawca może obawiać się zawyżać ceny, żeby nie wyjść na oszusta wobec ludzi, którzy kupują u niego codziennie. W miarę możliwości należy też pytać miejscowych o to, ile dany produkt może kosztować.
  • nie mam wydać. Dobrze, to ja rezygnuję, oddaję produkt, proszę o swoje pieniądze. Wówczas sprzedawca zazwyczaj sprawdza jeszcze raz, a reszta magicznie się odnajduje.
  • pomyłki w wydawaniu. W każdym przypadku otrzymaną resztę trzeba dokładnie przeliczyć, tak aby widział to sprzedawca. „Błędy” w wydawaniu są tak powszechne, że czasami miałem wrażenie, że ludzie, którym płaciłem mają po prostu problem z liczeniem. Spotkałem ludzi, którzy mieli problemy z pisaniem, także wierzę, że w niektórych przypadkach może być to część prawdy.
5. Trzymaj się swojego paszportu.

Granica Senegalu i Mauretanii jest równie wąska, jak granica między oszustami a pracującymi tam stróżami prawa. Wjeżdżając do miejscowości granicznej, na punkcie kontrolnym oddałem żołnierzowi swój paszport. Nie wrócił on już do mnie, a trafił w ręce nieumundurowanego człowieka, który był również obecny w tym miejscu. Ponieważ oddał mu go żołnierz, a człowiek po chwili kazał mi wsiadać na motocykl, byłem przekonany, że mam do czynienia z przedstawicielem władzy. Owszem, pojechaliśmy na posterunek, gdzie dostałem do paszportu stempel wyjazdowy. Rzeczywistym celem było jednak odwiedzenie pobliskiego kantoru prowadzonego przez motocyklistę. Przyszło jeszcze kilka osób i wspólnie namawiali mnie na wymianę pieniędzy, przekonywali trochę grozili. Dowiedziałem się od nich m.in. że:
  • franków CFA nie mogę wywozić z kraju i jeśli ich nie wymienię u nich, to zostanę zatrzymany na granicy i pewnie osadzony w areszcie (wywozić rzeczywiście nie można, ale nikt tego nie sprawdza).
  • dalej nie ma możliwości wymiany waluty (jest, po obu stronach granicy, od propozycji trzeba się wręcz odganiać).
  • bez wymiany pieniędzy nie przedostanę się przez rzekę, która jest faktyczną granicą między państwami (prom jest darmowy).
  • za wizę mauretańską mogę zapłacić tylko w walucie lokalnej – ugija, a przecież nikt mi dalej nie wymieni pieniędzy, tylko oni (teoretycznie, poza ugija, można zapłacić jeszcze w euro oraz frankach CFA, choć to akurat odrębna historia).
Oddałem im w końcu trochę pieniędzy, żeby odzyskać paszport. W przeliczeniu wyszło pewnie ze 20 czy 30 zł. Pokazałem, że nie mam w portfelu nic więcej. Dziwili się mocno, że jak to, biały i nie ma pieniędzy, ale w ostateczności, widząc że nic więcej ze mnie nie wyciągną, oddali paszport i puścili. Pieniądze oczywiście miałem, musiałem w końcu jakoś zapłacić za mauretańską wizę. Przydały się natomiast przestrogi babci, aby nie trzymać wszystkiego w jednym miejscu, w portfelu zaś tylko niewielką kwotę.

Tak naprawdę nie jest tak źle. Podchodząc bliżej, patrząc pod dobrym kątem, przy odpowiednim nasłonecznieniu widać trochę czerwieni, a może nawet różu.


Ciąg dalszy nastąpi.

[Technologie] ELVIS ŻYJE!

Któregoś dnia wyszedłem na spacer z psem. Po Warszawie, nie po Tokio, Londynie ani Los Angeles. Między Dworcem Centralnym, a Pałacem Kultury ktoś ładował swój elektryczny samochód przy stacji, która tam się znajduje. Pies szczekał na drona, który krążył gdzieś na głowami, a obok, kilka centymetrów nad chodnikiem, przemknął chłopak na deskorolce elektrycznej. To właśnie przyszłość - pomyślałem - którą wyobrażałem sobie jako dziecko.

Hatsune Miku
Nowoczesne technologie coraz śmielej przenoszą się ze świata wirtualnego do obiektywnej rzeczywistości. Sprawianie pozorów, że wytwory nowoczesnych technologii są proste i całkowicie pod kontrolą użytkownika, chowanie ich za prostymi interfejsami czy ludźmi, których rola sprowadza się do jedynie do zapewnienia użytkownikowi komfortu psychicznego, powoli przestaje mieć pierwszorzędne znaczenie. Społeczeństwo przyzwyczaiło się już nieco do interakcji z technologią. Jej używanie nie wywołuje już tak wielkiego zdziwienia, jak kiedyś. Ale to dopiero początek drogi. Wiele rzeczy bowiem będziemy musieli jeszcze zaakceptować (albo i nie).

Miłość w czasach popkultury

Czy wierzysz w to, że roboty można kochać? Taką zwyczajną, ludzką miłością. Bzdura? Aby udowodnić, że to jednak jest możliwe mógłbym tu zwrócić uwagę, jak bardzo ludzie przywiązani są do przedmiotów (np. smartfonów czy konsol) i jak bardzo bolesna jest dla nich ich utrata. Mógłbym też zauważyć, że równie bolesna jest utrata danych w internecie (np. profilu w mediach społecznościowych, zdjęć z dysku wirtualnego). Sam niedawno straciłem dane strony internetowej i do dzisiaj jest mi z tym naprawdę źle. Tylko czy takie przywiązanie to już miłość? Można z tym polemizować.

Popatrzmy więc na inny przykład. W 2015 r. firma Sony ogłosiła, że nie będzie więcej produkować części zamiennych do robota Aibo, co odbiło się szerokim echem i wywołało olbrzymie niezadowolenie społeczne w Japonii. Czym jest Aibo? Otóż jest to autonomiczny robot-pies. W zależności od modelu AIBO potrafi reagować na komendy głosowe, wykonywać polecenia, poszukiwać przedmiotów czy osób. Nowsze modele mają możliwość połączenia się z internetem, czytanie poczty czy stron internetowych na głos, oraz prowadzą swój własny blog, przez który komunikują się z właścicielem samodzielnie  zamieszczając zdjęcia wraz z komentarzami. 

Nie pokochałbyś małego psiaczka, który posłusznie wykonuje komendy i regularnie zamieszcza w internecie wpisy, jak uwielbia swojego właściciela? I jednocześnie nie sika na dywan, ani nie trzeba go wyprowadzać w jesienne, deszczowe wieczory, kiedy tak strasznie się nie chce. Ja, po obejrzeniu kilku filmów z Aibo w roli głównej, muszę przyznać, że jest wspaniały. I chyba dlatego prasa zgodnie orzekła, że po zakończeniu produkcji części zamiennych Aibo będą umierać. Umierać, nie psuć się, ulegać uszkodzeniom, albo wychodzić z użycia. Umierać, jak istoty żywe.

Ale pies to dopiero początek. Co powiesz na seks-robota, obdarzonego sztuczną inteligencją? Wiele osób, które posiadają takie roboty, traktuje je bardzo podobnie, jak żywych partnerów. A małżeństwa z robotem? To dzieje się już teraz.

Może umrę, więcej sprzedam

Bardziej od seks-robotów zainteresowało mnie coś, co jeszcze do niedawna uważałem za niemożliwe: tworzenie sztuki - a zwłaszcza muzyki - przez maszyny. Wiedziałem o licznych projektach z tym związanych, z których największe znaczenie robił (a być może "robiła" - trudno traktować Hatsune Miku jako "to", a nie "ją") Hatsune Miku. 

Hatsune Miku to śpiewający, tańczący i występujący "na żywo", tzn. wraz z zespołem prawdziwych muzyków...hologram. Za brzmienie odpowiada program Vocaloid 4 firmy Yamaha, syntetyzujący brzmienie prawdziwego głosu. Wygląd 16-latki o turkusowych włosach Hatsune Miku zapewnia technikom animacji ruchu oraz holograficznej. Jaki daje to efekt? Milionów fanów na całym świecie. Choć trzeba oczywiście przyznać, że za ten sukces odpowiedzialni są także w dużej mierze wyśmienici i niezwykle pracowici ludzcy muzycy. 

No właśnie, człowiek zawsze musi być na końcu. Komputer może muzykę odtwarzać, ale nigdy nie będzie w stanie samodzielnie jej komponować. Przymioty kreatywności i rozpoznawania ludzkich uczuć należą wyłącznie do człowieka i przez niektórych mogą być utożsamiane jako dowód na istnienie absolutu. Tak przynajmniej myślałem do niedawna, a ściślej, do momentu, w którym zapoznałem się z dziełami algorytmu stworzonego przez David'a Cope'a.

David Cope przetworzył dzieła znanych kompozytorów - Mozarta, Vialdiego, Liszta czy Straussa - na język zrozumiałych przez komputer danych. Następnie załadował tymi danymi algorytm sztucznej inteligencji, której zadaniem było opracowanie całkowicie nowych utworów. Efekt jest niesamowity i praktycznie nieodróżnialny od pracy żywego człowieka.

Mając na uwadze, że hologramy zamiast muzyków to idea, która się szybko rozprzestrzenia - z hologramem Freddy'ego Mercury'ego występuje dzisiaj zespół Queen, w podobnej, zdematerializowanej formie na scenie pojawia się także Tupac Shakur - a algorytmu sztucznej inteligencji przeżywają szybki rozwój, być może wkrótce czeka nas wskrzeszenie Elvisa, który w dodatku będzie pisał nowe, bardzo dobre piosenki. 

O ile już się to nie stało.


PS: Spacerowałem z prawdziwym psem, nie psem-robotem.


[Recenzje] L. McNEIL, G. McCAIN 'PLEASE KILL ME'

Lou Reed: Rock'n'roll jest tak świetny, że ludzie powinni zacząć za niego umierać (...). Ludzie po prostu muszą umierać za muzykę. Umierają za wszystko inne, więc czemu nie za muzykę? Umrzyj za nią. Czyż nie jest piękna? Czy nie warto umrzeć za coś pięknego?



Wbrew tytułowi, a także zapowiedzi Lou Reeda, kończącej wprowadzenie do książki, 'Please kill me' jest bardziej o życiu, niż o umieraniu. I to życiu takim naprawdę, będącym czymś innym, niż tylko biologiczne przetrwanie. McCain i McNeil starali się oddać hołd grupie całkowicie zwyczajnych ludzi - takich jak Ty i ja - którzy w pewnym momencie mieli odwagę powiedzieć, że dosyć już udawania, dość wymówek, chowania się za skromnością, niepewnością, czy przekonaniem o braku wystarczających umiejętności. Dość wiecznego oczekiwania, aż pojawi się szansa, albo odpowiedni moment. To opowieść o ludziach, którzy odrzucili to wszystko. Zignorowali całą otoczkę społeczną i kulturową, która sprawia, że człowiek w społeczeństwie zajmuje to miejsce, które zajmuje, by zacząć robić to, o czym zawsze marzyli - tworzyć.

Jednocześnie podkreślić trzeba, że 'Please kill me' to nie jest książka o kryształowych bohaterach, którzy kosztem ogromnych wyrzeczeń albo tytanicznej pracy osiągnęli sukces sceniczny. To rzecz o zwykłych chłopakach i dziewczynach z przedmieść, którzy - choć nie potrafili świetnie grać, śpiewać ani pisać piosenek - chwycili za instrumenty i zaczęli to robić tak, jak umieją. I w bardzo podobny sposób podchodzili do całego swojego życia. Przeżywali je naprawdę, nie tylko w głowach. Uczestniczyli w nim, a nie tylko obserwowali.

Przez takie podejście bohaterowie opisywani na kolejnych kartach 'Please kill me' stali się dziećmi swoich czasów - czasów rewolucji seksualnej oraz upowszechnienia narkotyków. Stąd też książka obfituje w opisy nietypowych sytuacji i tarapatów związanych z zażywaniem znacznych ilości jednego i drugiego. Dla tych, których czytanie o seksie i narkotykach w jakiś sposób bawi, 'Please kill me' będzie godną polecenia lekturą. Ponieważ sam należę do tej grupy, w książce znalazłem wiele fragmentów, przy których co najmniej się uśmiechnąłem. 

McNeil i McCain pisząc 'Please kill me' zdecydowali się na ciekawą formę narracyjnej historii mówionej. Książka w całości składa się bowiem z wypowiedzi uczestników opisywanych wydarzeń. Co prawda doceniam walor poznawczy płynący z takiego wyboru, jednakże nie przypadła mi ona za bardzo do gustu. Na plus natomiast należy zaliczyć bardzo gustowny sposób wydania.


'Please kill me' Legas McNeil, Gillian McCain 'Please kill me. Punkowa historia punka', Wydawnictwo Czarne 2018, stron 623, ocena: 7/10

PLANETA DAKAR

Gdyby na jednej z niewielkich planet pozasłonecznych odkryto życie, mogłoby ono wyglądać tak, jak w Dakarze. Tak bardzo miejsce to różni się od jakiegokolwiek innego miasta, które dane mi było oglądać, zarówno w Europie, Azji, Afryce, jak i samym Senegalu. Dakar pokochać trudno, jednakże można w nim spędzić miesiące, odkrywając każdego dnia coś innego, zaskakującego i niewyobrażalnego.

Dobrą dzielnicę można poznać po asfalcie na drodze. Jeszcze lepszą - po chodniku.

Do Afryki pojechałem z przekonaniem, że znam stereotypy o tym kontynencie. Dzieci z brzuszkami wydętymi z głodu, rodziny mieszkające w lepiankach, wielokilometrowe wędrówki, aby zdobyć wodę – to przecież nie prawda! No dobrze, może takie miejsca jeszcze gdzieś istnieją, daleko w głębi kontynentu, ale na pewno nie w Senegalu. W końcu czytałem, że to jeden z najbogatszych krajów w Afryce, a Dakar nie odbiega zasadniczo wyglądem od miast francuskich. Wystarczył jeden dzień, aby przekonać się, w jak wielkim tkwiłem błędzie.


Masz jakiś problem, białasie?

Trudno powiedzieć, co najbardziej szokuje i zadziwia. Kolorowe stroje kobiet, niesamowity hałas i ruch uliczny, śmieci, a nierzadko także rynsztok płynący środkiem drogi, rzemieślnicy uliczni (pierwszy raz w życiu widziałem, aby ktoś wytwarzał tkaniny przy pomocy długiego ręcznego krosna albo meble z surowych bali, nie pociętych nawet na deski, a całość procesu produkcyjnego, od surowca do produktu finalnego, odbywała się na chodniku), ludzie nie bardzo kryjący się z załatwianiem swoich potrzeb toaletowych (i nie chodzi tylko o wysikanie się), kolejki niemal wszędzie, centrum zasadniczo nie różniące się od przedmieść (najwyższy budynek, duma miasta, ma pewnie z piętnaście pięter i wygląda jak dzieło lat siedemdziesiątych), piasek zamiast chodników i ulic, brak restauracji (zdarzało mi się chodzić głodnym cały dzień, bo poza owocami na straganie, których miałem już dosyć, nie mogłem nic znaleźć), galerii handlowych, a nawet większych sklepów (największe i najbardziej nowoczesne sklepy spożywcze w Dakarze mają wielkość naszej „Żabki”, z tym tyko, że są znacznie słabiej zaopatrzone), znikoma obecność reklam i billboardów i wiele wiele innych.

Warsztat pod baobabem? A czemu nie!

Dakar to miasto-improwizacja, miasto, które nie buduje, nie tworzy, ani nie sieje, które wygląda jakby zostało stworzone z założeniem, że będzie istnieć jedynie kilka lat, po czym zniknie, pozostawiając po sobie ruiny, zgliszcza oraz tony śmieci. Dlatego Dakar to miasto, które żyje i zmienia się nieustannie, rodząc się w jednych miejscach i umierając w innych, w którym odrażające sąsiaduje z niesamowitym, a ruch i gwar nie ustaje o żadnej porze dnia, ani nocy. Dlatego warto je odwiedzić.

Kilka kroków od tego pięknego miejsca wprost do morza wylewają się ścieki


Ten wpis dotyczy podróży z 2017 r. i pierwotnie został opublikowany na moim starym blogu odtarnobrzegupobangladesz.pl